literature

Na proch

Deviation Actions

FallenAnn's avatar
By
Published:
8.3K Views

Literature Text

Cienki koc rzucony na twardą drewnianą skrzynkę nie stanowił najwygodniejszego siedziska. Cztery ściany kamienicy o zabitych dechami oknach nie tworzyły najbezpieczniejszej kryjówki – nie, gdy owa kamienica znajdowała się prawie w centrum Wilna.
Podobnie posiłek złożony z dwóch kromek chleba i kawałka sera nie mógł było nazwany pożywnym, a towarzystwo paru narzekającym dorosłych i kilkorga rozbrykanych dzieciaków trudno było określić mianem wymarzonego. Jednak tamtego konkretnego dnia w roku 1942 to właśnie miejsce, jedzenie i towarzystwo było wszystkim, o co Feliks Łukasiewicz mógłby prosić.
Przybył wtedy do Wilna z zamiarem sprawdzenia autentyczności pewnych pogłosek, które coraz częściej docierały do jego uszu. Chociaż miał świadomość, że nazywanie raportów Delegatury Rządu RP na Kraj „pogłoskami" to poważne niedomówienie, wzbraniał się, przed określeniem ich mianem „faktów". Po prostu nie miał serca uwierzyć, że ludzie, których dawno temu lubił nazywać swoimi, weszli w sojusz z jego obecnym wrogiem.
Przynajmniej póki nie przekona się o tym osobiście.
Uzbrojony w silne postanowienie i swój sprawdzony karabin ruszył na tereny należące niegdyś do Litwy – obecnie zaś zajęte przez Niemców. Udało mu się dotrzeć do Wilna, a tam, zapewne dzięki swojemu słynnemu szczęściu, spotkał dobry ludzi, gotowych zaoferować mu pomoc.
Ukrywali się w jednej z kamienic. Byli niedużą, liczącą trochę więcej niż dziesięć osób grupą zwykłych cywilów: żadne z nich nie nosiło się jak żołnierz. Tym bardziej więc zaskoczył ich widok samotnego człowieka w zielonym mundurze Wojska Polskiego. Jak zdecydowana większość mieszkańców Wilna, byli Polakami.
Tamtego dnia Feliks siedział razem z nimi w dużej piwnicy pod ich kamienicą. Początkowo przyjemną, wręcz rodzinną atmosferę zakłóciło pojawienie się rosłego ciemnowłosego mężczyzny – jednego z członków grupy i, jak zdążył przekonać się Feliks, najbardziej ze wszystkich gderliwego.
Mężczyzna obszedł piwnicę, obrzucając wszystkich wściekłym spojrzeniem. W końcu usiadł w kącie i pogrążył się we własnych myślach.
- Złapali jego syna – usłyszał cichy głos. Przygarbiona staruszka wcisnęła mu w dłoń lekko nadtłuczony kubek z ciepłą herbatą, pokręciła głową i odeszła.
Feliks ściągnął brwi. „Oni", czyli, jak wiedział, Ypatingasis būrys, strzelcy ponarscy, o których tyle słyszał. Litewska formacja policyjna zajmująca się wyłapywaniem mieszkających w Wilnie Polaków.
„Jesteś zdziwiony?" – zapytał bezcielesny głos w jego głowie. Feliks drgnął, niemal wypuszczając z rąk naczynie. Po tym, jak milczało przez kilka dni, zdążył odzwyczaić się od widma, które uparcie towarzyszyło mu od wielu miesięcy.
Duch, który w jego wyobraźni przyjmował postać Torisa, zaśmiał się.
„Pomyśl tylko. Gdyby Varšuva była pełna pełnoprawnie żyjących w niej Rosjan, nie czułbyś złości? Nie chciałbyś się ich pozbyć i odzyskać wolności?".
- Wolności…? – powtórzył na głos. Dość wyraźnie, by usłyszał go ciemnowłosy mężczyzna.
- Wolność? – warknął, spoglądając na Feliksa. – Za jaką cenę?
- Każdą! – zawołał hardo jeden z młodych chłopców siedzących na skrzynkach pod drugą ścianą. Z wyglądu wydawał się niewiele starszy od Feliksa.
- Nie ważne, za ile. Ważne, że w ogóle ją odzyskamy.
- Zamknij się lepiej, synek – ostrzegł mężczyzna. – Nie wiesz, o czym gadasz, więc dla własnego dobra milcz. A ty – zwrócił się do Feliksa – nie gap się jak te ciele, tylko posłuchaj uważnie: ceną wolności jest i zawsze była śmierć. Zapamiętaj to sobie.
„Czyja śmierć?" – pomyślał Feliks.
„Czyjej wolności?" – wtrąciło widmo.
Tamtego dnia ciemnowłosy mężczyzna nie odezwał się już więcej. Siedział w kącie i obrzucał morderczym spojrzeniem każdego, kto próbował się zbliżyć. Feliks umościł się wygodnie na skrzynkach i zamknął oczy. Nim zapadł w drzemkę, usłyszał jeszcze urywek rozmowy dwóch chłopaków siedzących nieopodal:
- No wiesz przecież… Biją cię, pytają i obiecują rzeczy, których potem nie dotrzymują, żebyś im powiedział co chcą wiedzieć. Leją do nieprzytomności, często parę dni pod rząd. Szaulisom jeszcze nikt nie uciekł. I nikt nie przeżył po tym, jak go złapali – tłumaczył z przejęciem jeden z nich.
Zasypiając Feliks zdążył pomyśleć z lekkim rozbawieniem: skąd w takim razie chłopaczek ma takie informacje?
Pamiętał, że spał wtedy wyjątkowo spokojnie. Nie miał żadnych snów, a zmęczenie pozwoliło mu zapomnieć o niewygodach.
Obudził go odgłos wystrzału. Pojedynczy, głośny, niemalże bolesny. Potem były krzyki: wysokie, przerażone wrzaski kobiet i dzieci, wściekłe ryki mężczyzn i okrzyki w obco brzmiącym języku. Dopiero po chwili skojarzył te ostatnie z niemieckimi rozkazami.
A potem wychwycił kilka litewskich przekleństw.
Zerwał się na równe nogi, chwycił karabin i wycelował w drzwi piwnicy. Po odgłosach osądził, że na górze musi toczyć się jakaś walka. Dolne pomieszczenia zaś posłużyły za kryjówkę dla kilku kobiet i dzieci.
Kątem oka zauważył trzęsącą się w kącie dziewczynkę.
Zacisnął zęby.
„No, chodźcie tu…"
Następne chwile zapamiętał jak urywki historii opowiadanej przed snem: wypadające z zawiasów drzwi, wystrzały, panika, postacie w zielonych mundurach wykrzykujące obce, okrutnie brzmiące słowa… czyjeś dłonie wytrącające mu karabin, szarpiące ubranie, głos nakazujący mu trzymać ręce za głową…
Aż w końcu pojawił się on.
Feliks zamarł. Oto przez tłum przedzierał się jeden człowiek, wykrzykując coś to po litewsku, to po niemiecku. Wymachiwał trzymanym w dłoni rewolwerem; brutalnie uderzył chłopaka szamoczącego się z SS-manem i obrzucił pomieszczenie krytycznym spojrzeniem. Wreszcie jego wzrok spoczął na Feliksie.
- Buvo Lenkija – powiedział bez śladu zaskoczenia. Zupełnie jakby spodziewał się, że go tutaj spotka. – Tyle czasu…
Na czole Feliksa pojawiły się lodowate krople potu. „Były Polska", to właśnie powiedział. A tylko jedna osoba na przestrzeni wieków nazywała go słowem: „Lenkija".
Toris Lorinaitis, ucieleśnienie widma, które tak często go nawiedzało, jego dawny przyjaciel, stał przed nim i uśmiechał się z okrutną wyższością.
- Więc możemy uznać tę akcję za udaną – stwierdził.
Do uszu Feliksa dobiegł złośliwy chichot. Przez moment wydawało mu się, ze gdzieś w gęstym tłumie mignęła mu znajoma postać o białych włosach. Zniknęła jednak zbyt szybko, by mógł nabrać pewności, że nie była przywidzeniem. Podobnie szybko zamarł chichot – lub raczej utonął w panicznym krzyku jednego z młodszych dzieci.
Chłodne oblicze Torisa wykrzywił brzydki grymas dosłownie na sekundy przed tym, jak odwrócił się do płaczącego, wycelował rewolwerem i nacisnął spust.
Ostatni krzyk zgasł wraz z pogłosem strzału.
Gdyby wymieszany z zaskoczeniem strach nie ściskał jego gardła, Feliks sam pewnie by wrzasnął. Wtedy jednak mógł tylko patrzeć, jak bezwładne małe ciało osuwa się na ziemię, jak z czarnej lufy dobywa się nikła smużka dymu, i jak usta dawnego przyjaciela układają się w pozbawiony wesołości uśmiech.
Gdy opuszczał rękę, Feliks zauważył na rękawie jego marynarki haftowany romb SD.

* * *

W Wilnie były dwa miejsca, w których przetrzymywano i przesłuchiwano pojmanych. Przewożony nocą, w okrytej grubą płachtą ciężarówce Feliks nie miał pojęcia, do którego z nich trafił. Uznał jednak, iż wiedza ta i tak w żaden sposób go nie zbawi.
Od razu po przyjeździe został pochwycony przez dwóch niemieckich żołnierzy i zawleczony do jednej z sal w podziemiach gmachu.
Przed wejściem Niemcy wykręcili mu ręce i związali je szorstkim sznurem. Potem jeden z nich otworzył drzwi i brutalnie wepchnął Feliksa do środka.
Posadzono go na krześle, odrobinę oddalonym od zbitego z nieheblowanych desek stołu. Dodatkowo w sali znajdowało się jeszcze jedno krzesło, a światło pochodziło z pojedynczej żarówki.
Po kilku minutach do pomieszczenia wszedł Toris.
- Zostawicie nas – rozkazał. Nie spuszczał wzroku z Niemców, dopóki ci nie wyszli. Dopiero kiedy solidne, okute żelazem drzwi pokoju przesłuchań zamknęły się z głuchym trzaskiem, przeniósł spojrzenie na swego więźnia.
Feliks zacisnął mocno nogi; gdyby jego ręce nie były związane, zapewne zaplótłby je na piersi. Sposób, w jaki dawny przyjaciel na niego patrzył, sprawił że poczuł się nagi.
Na twarz Torisa wypłynął chłodny uśmiech. Dziwny grymas nadawał mu niemal groteskowy wygląd.
Przeszedł dwa kroki, oparł się nonszalancko o stół i wyciągnął z kabury rewolwer. Przyjrzał się dokładnie broni, jak gdyby poszukiwał na niej jakiejś skazy, najmniejszej choćby rysy. W końcu otworzył magazynek, zanurzył dłoń w kieszeni i wydobył nabój.
- Wciąż lubisz gry? – zapytał swobodnie. Nie zaszczycił przy tym Feliksa spojrzeniem.
Przez moment obracał w palcach pocisk, by wreszcie, po nieznośnie długiej chwili, załadować go do magazynka.
- Zagramy – powiedział, odwracając się do niego. – To łatwa gra. Znacznie prostsza niż szachy.
Zakręcił bębenkiem i wycelował dokładnie w głowę więźnia.
Czarne oko lufy spotkało się z powiększonymi zielonymi tęczówkami. Nim Feliks zdążył choćby krzyknąć, Toris nacisnął spust.
Nic.
Jedynie głuche echo kliknięcia odbiło się od gołych ścian.
Cisza.
Feliks wypuścił powietrze z płuc.
- Szczęście – stwierdził Toris, i ponownie zakręcił bębenkiem. – Ale na tym opiera się rosyjska ruletka. Strategia nic tu nie pomoże… o ile kiedykolwiek jakąś stosowałeś.
Przyłożył lufę do swojej głowy, lecz palec trzymał z daleka od spustu.
- Czemu to robisz? – zapytał Feliks. Jego głos z trudem znajdował drogę przez ściśnięte strachem gardło.
- Muszę mieć powód? – odpowiedział pytaniem Toris. Podszedł niespiesznie do swego więźnia i wycelował w jego głowę; tym razem z palcem na spuście.
Feliksa ogarnęła panika.
- Czekaj! – krzyknął. – Nie takie są zasady!
- Teraz to moje zasady! – warknął Toris.
Zimna lufa dotknęła jego czoła. Serce zgubiło kilka uderzeń.
– Koń na króla. Przegrałeś.
Kliknięcie towarzyszące naciśnięciu spustu zabrzmiało w jego uszach niemożliwie głośno. Czas wydawał się stanąć w miejscu, odciąć mały obskurny pokój od reszty świata. Podobnie zamarła świadomość Feliksa, nie dopuszczając do siebie żadnych bodźców zewnętrznych. Dopiero po kliku chwilach ośmieliła się wychynąć zza swoistej ściany, którą otoczył swój umysł.
Wciąż widział Torisa.
Nie czuł bólu.
Siedział na twardym drewnianym krześle.
Nie czuł bólu.
Jego ręce były wykręcone za plecami, sznur zaczynał obcierać mu nadgarstki.
Ale nie czuł innego bólu.
Lufa odsunęła się od jego czoła. Toris przyjrzał się jej z kwaśną miną.
- Podobno do trzech razy sztuka – stwierdził. Jego głos wydawał się dziwnie odległy. – Cóż…
Rewolwer na powrót wylądował na stole. Dopiero wtedy Feliks odetchnął, niby niedoszły topielec, który zdołał wydostać się na stały ląd.
- Boże… - wysapał, opuszczając bezwładnie głowę. Jego serce  mocno obijało się o żebra, w uszach mu szumiało, a na czole czuł zimne kropelki potu.
– Mój Boże…
- Bóg nie ma litości dla grzeszników – powiedział Toris. – Modlitwy ci nie pomogą.
Feliks zamknął oczy.
„Spokój!" - nakazał sobie. Tylko spokój… Krzyki i panika nic tu nie pomogą. Musiał się uspokoić – rzecz niełatwa, gdy znajdujesz się sam na sam z kimś, kogo uważałeś dotąd za przyjaciela, a kto z jakiegoś powodu zmienił front, a w dodatku ma przy sobie naładowaną broń.
Usłyszał odgłos kroków, i chwilę później na podłodze, w zasięgu jego oczu, pojawiły się czubki wojskowych butów.
Zacisnął zęby i powędrował wzrokiem ku górze, by ostatecznie zatrzymać go na twarzy Torisa. Była pozbawiona emocji do tego stopnia, że wydawała się gipsową maską. Jego oczy pociemniały tak, że w nędznym świetle pojedynczej żarówki wyglądały na czarne – jak niezbadana toń dzikiego jeziora, które mimo pozornej nieszkodliwości w każdej chwili może okazać się zdradliwe. Pochwycić nieostrożnego człowieka, wciągnąć pod powierzchnię i trzymać go tam póki nie zabraknie mu powietrza. Oplątać wodorosty wokół jego nóg, albo nagle osunąć spod nich muł. Pogrzebać w głębinie.
Przełknął głośno ślinę. Nigdy nie lubił takich jezior.
Tymczasem dłoń jego oprawcy powędrowała do przodu, by spocząć płasko na piersi Feliksa, tuż nad jego sercem, które wciąż waliło jak młot kowalski.
- Tak mocno bije – powiedział Toris z fałszywą troską. – Tylko dla kogo? Dla ciebie? Czy dla tej bandy kretynów, których nazywasz swoimi ludźmi?
Jego palce zacisnęły się na materiale zielonego munduru, ręka szarpnęła silnie do góry.
- Wiesz, jak bardzo chciałbym wyrwać ją z twojej piersi? – wycedził Toris. – Zostawić dziurę, posypać solą i patrzeć. Słuchałbym twojego krzyku, ignorował błagania… Ale niestety – puścił brutalnie Feliksa i odszedł kilka kroków. – Nie wolno mi. Polecenie z góry. Varšuva… - sarknął. – W czym niby jest lepsza niż mój Vilinius? No w czym?!
Ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Zwrócił zagniewane oblicze na Feliksa i zacisnął pięści. Gipsowa maska obojętności znikła, lecz człowiek, który ją wcześniej nosił, w żaden sposób nie przypominał dawnego Torisa. Jego mimika oraz gesty przywodziły Feliksowi na myśli kogoś innego: czarny cień orła, który od wieków unosił się nad jego ziemiami, zanosił histerycznym śmiechem i co chwila wyciągał łapy po to, co mu się nie należało.
Ściągnął brwi.
„Więc on nie był w tej kamienicy przez przypadek" – pomyślał ze złością.
„A co nazywasz przypadkiem?" – odparło widmo Torisa.
- Zamknij się! – warknął Feliks.
Na wojnie liczył się każdy krok. Nawet najmniejszy mógł okazać się zabójczy, jeśli zostanie postawiony nierozważnie. Pozwalając sobie na tę krótką manifestację gniewu Feliks wykonał o jeden krok za dużo w głąb pola minowego – i jak bywa w takich przypadkach, zrozumiał błąd, gdy było już za późno.
Pięść Torisa wystrzeliła do przodu. Uderzenie w szczękę nadeszło zbyt szybko, i okazało się na tyle potężne, by strącić Feliksa z niestabilnego krzesła.
Stęknął głucho, uderzając głową w posadzkę. Poczuł w ustach metaliczny smak krwi.
- Nigdy nie myślisz, zanim coś powiesz – głos Torisa dochodził gdzieś z góry. Był zimny, ostry i przesiąknięty olbrzymią dawką jadu.  
- Przez tyle lat niczego się nie nauczyłeś – ciągnął, gdy Feliks gramolił się na kolana. – Wątpię, czy coś to da, ale poświęcę dziś dla ciebie trochę czasu. Udzielę ci lekcji.
Uśmiechnął się mściwie i wyłamał kostki z głośnym trzaskiem. Feliks aż się skrzywił.
- I w czym będziesz lepszy od tych szkopów? – zapytał hardo.
- Jestem lepszy od ciebie! – ryknął Toris, chwytając go za kołnierz. Przybliżył jego twarz do swojej tak, że niemal stykali się nosami. Feliks widział teraz dokładnie jego oczy o rozszerzonych z wściekłości źrenicach.
„No proszę, a jednak nie są czarne…" – myśl zaświtała gdzieś na skraju świadomości na sekundę przed tym, jak Feliks się roześmiał.
- Lit, proszę cię – powiedział. – Siedzę po uszy w wielkim cuchnącym gównie. To naprawdę nie sztuka być ode mnie lepszym.
- Kekšės sūnus... – wycedził Toris. – Sto dwadzieścia trzy lata nie nauczyły cię pokory?
- A co ma do tego pokora? – fuknął Feliks. – Bijesz mnie, zastraszasz i jeszcze chcesz pokory?!
Białe i czerwone plamy rozbłysły przed jego oczami, gdy Toris trzasnął nim o zimną ścianę.
- Odebrałeś mi Vilnius! – krzyknął mu prosto w twarz.
- Ale masz go z powrotem, więc o co chodzi?
Feliks jęknął, gdy pięść oprawcy z całej siły wbiła mu się w brzuch.
- Odebrałeś mi wolność – ciągnął Toris. – Przez ponad cztery stulecia byłem zmuszony się z tobą użerać… Być pod kontrolą kogoś takiego… takiego zera… - zaśmiał się chrapliwie, i oparł rękę na ścianie, tuż obok głowy Feliksa. – Ale teraz wszystko się zmieniło – wysyczał mu wprost do ucha. – Ty jesteś niczym, a ja święcę tryumfy. Ty obrócisz się w proch, ja odzyskam swoje ziemie. Ty znikniesz, ja powrócę na mapę.
Druga dłoń powędrowała ku górze, wzdłuż ciała więźnia, by ostatecznie spocząć na jego policzku. Delikatny, niemal opiekuńczy gest sprawił, że Feliks prawie wybuchnął śmiechem – nerwowym, pozbawionym wesołości śmiechem ofiary okrutnego żartu. Prawie, bowiem wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Torisa, by wyprowadzić go z błędu: rozszerzone źrenice, niezdrowo zaczerwienione policzki, kilka żył widocznych na czole, obnażone zęby…
W umyśle Feliksa niespodziewanie pojawił się obraz rozdrażnionego psa, który gotów jest rzucić się człowiekowi do gardła. Wystarczy, że ten wykona jeden gwałtowniejszy ruch.
Ściągnął brwi.
Albo gdy padnie jedno wyraźne polecenie właściciela.
- Co ci obiecali? – zapytał ostrożnie. Nie chciał bowiem do końca rozjuszyć Torisa. – Nie wiesz, że nie wolno ufać szkopom? Ile czasu męczyliśmy się z krzyżaczkiem? Już zapomniałeś? A rozbiory?
- Uwolniły mnie od ciebie! – warknął Toris. Jego ręka zanurzyła się w jasnych włosach Feliksa i brutalnie szarpnęła pochwyconą garść.
- A Prūsija – dodał – jest po mojej stronie. Pomoże mi wyplewić polską zarazę ze stolicy. A gdy on i jego brat skończą to, co robią teraz z Żydami, zabiorą się za Polaków, możesz mi wierzyć.
Ostatnie słowa wypowiedział z niemalże perwersyjną przyjemnością.
Feliks poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku – nie dość, że wyobraźnia natychmiast podsunęła mu kilka niezbyt przyjemnych obrazów przyszłości, to jeszcze teraźniejszość wyraźnie pokazywała mu, że jest wobec niej bezsilny. Podobnie jak wobec Torisa, który puścił jego włosy, ponownie chwycił za kołnierz i jednym silnym ruchem postawił go na nogi.
Ponownie trzasnęły wyłamywane kostki.
- Nie poznaję cię, Lit… - zdążył jeszcze powiedzieć, nim mocne uderzenie pozbawiło jego płuca powietrza.
„A czy kiedykolwiek znałeś?" – zapytało widmo na sekundy przed tym, jak Feliks przestał je słyszeć.

* * *

Toris opadł ciężko na krzesło w pustej sali przesłuchań. Bezwiednie sięgnął do jednej z wielu kieszeni kurtki i wydobył nieduże metalowe pudełko i woreczek. Z pudełka wyjął prostokątny kawałek bibułki, po czym rozwiązał sznurek woreczka i wysypał na papierek trochę tytoniu, skręcił, zakleił śliną, wyciągnął zapalniczkę, przyłożył skręta do ust i zapalił.
Przymknął oczy, zaciągając się dymem. Na jago twarzy pojawił się wyraz szczerego, błogiego zadowolenia.
Pogrążony we własnych myślach nie usłyszał skrzypienia otwieranych drzwi.
- Co za obrzydliwy nałóg – skomentował ktoś za jego plecami.
Nie musiał się nawet odwracać. Doskonale wiedział, kto go odwiedził.
- W dodatku niezdrowy – ciągnął gość. Przeszedł te kilka kroków dzielących drzwi od krzesła Torisa i położył dłonie na jego barkach.
Ten parsknął lekceważąco.
- Życie jest niezdrowe, herr Beilschmidt – zripostował. Nie zrobił przy tym nic, by uciec od jego dotyku.
Gilbert zachichotał.
- Racja, święta racja…
Jego ręce przesunęły się wzdłuż ramion Torisa, niby w uspokajającym geście.
- Widziałem go w celi. Nieźle sobie użyłeś – stwierdził po chwili. – Bardzo profesjonalna robota. Muszę przyznać, że jestem dumny.
- Miałem dobrego nauczyciela – powiedział Toris. Wydmuchał strużkę ciemnoszarego smrodliwego dymu i oparł głowę o klatkę piersiową SS-mana. – Możesz być dumny tylko z siebie – dodał, spoglądając mu w oczy.
- Słusznie – Gilbert uśmiechnął się ni to złośliwie ni tryumfalnie. – Ale nie byłeś konsekwentny.
- Musiałem się hamować – przyznał niechętnie Toris. – W końcu jutro druga część spektaklu, i nie może na nim zabraknąć honorowego gościa.
- Dzisiaj – wtrącił Gilbert.
- Słucham?
- Dzisiaj. Już jest „jutro".
- Wszystko jedno – mruknął Toris i ponownie zaciągnął się dymem.
Do jego uszu dotarł kolejny chichot.
- Jednak miałem rację, gdy wybrałem cię te kilka stuleci temu.
Poczuł palce przeczesujące jego splątane włosy i usta dotykające skroni.
- Tak, to był zdecydowanie dobry wybór, mein Freund…

* * *

Feliks syknął przez zaciśnięte zęby. Ból promieniujący wzdłuż jego kręgosłupa stawał się nie do zniesienia.
Stał na środku malutkiej pozbawionej okien celi. Po tym jak Toris skończył swoje „przesłuchanie", Feliks został zabrany przez niemieckich żołnierzy. Zawleczono go do tego właśnie pomieszczenia, a jego ręce zakuto w zwisające z sufitu kajdany. Były podwieszone na tyle wysoko, że więzień jego postury musiał albo wisieć bezwładnie na omdlewających ramionach, albo stać na palcach.
Teraz, gdy odzyskał przytomność, Feliks zdecydował się na tą drugą możliwość; byle trochę odciążyć ręce, z których zdążyła już odpłynąć krew.
Odetchnął głęboko i jęknął. Chyba miał pęknięte żebro.
Uśmiechnął się w duchu. Stosunkowo niewielka to cena za „lekcję" jakiej udzielił mu Toris.
Toris o spojrzeniu Gilberta, poprawił się natychmiast Feliks. Toris o mimice Gilberta. Toris zachowujący się jak Gilbert… lub raczej, prawie jak Gilbert. Wszak miał również okazję poznać jego metody traktowania gości – w dodatku na własnej skórze. Mógł zatem porównać i stwierdzić, że mimo wszystko Toris okazał się łagodniejszy.
Jednak żadna siła na tym świecie nie powinna zmuszać go do porównania tej dwójki. Takie zestawienie nie miało przecież prawa istnieć!
Ale zaistniało, uświadomił sobie Feliks. Niestety, pojawiło się, a co najgorsze, sam nie wiedział dlaczego. Fakt, iż ostatni raz widział przyjaciela ponad dziesięć lat temu, lecz czy tak niedługi okres wystarczał, by jego charakter uległ całkowitej zmianie?
Najwyraźniej tak, stwierdził z goryczą. To, albo Gilbert mu coś podał. Może odurzył Torisa jakimś narkotykiem, a potem wmówił mu kłamstwa, które ten wykrzyczał później Feliksowi w twarz, raz za razem okładając go pięściami? Bo przecież nie było możliwe, żeby on go…
„…nienawidził…"
Zagryzł wargę i wyciągnął się tak, by chwycić w dłonie łańcuch. Nie był już w stanie wystać na palcach, zaczynał się chwiać i tracił równowagę. Nie mógł jednak nie zadać sobie pytania: czy Toris naprawdę go nienawidził? Bo gdyby tak było, to czy nie wywrzeszczałby mu tego podczas „przesłuchania"? Z drugiej strony, gdyby go lubił, to chyba potraktowałby go w inny sposób. Chyba…
„Świat oszalał" – pomyślał Feliks. Czarne stało się białe, słodycz smakuje goryczą, a góra znalazła się na dole. Nie ma już sojuszników, istnieją tylko cyniczni obserwatorzy. Nie ma także wrogów, a jedynie sędziowie, gotowi wydać wyrok za każdy czyn, który uznają za zbrodnię. Nie ma też zbrodni, lecz dawne niespełnione obietnice. Jak przyrzeczenie złożone najlepszemu przyjacielowi: będę cię chronił.
Ale czy raz dane słowo musi przez lata stracić na ważności?
„Nie" – stwierdził zdecydowanie. Nie teraz i nie tym razem. Znajdzie sposób, by wyrwać Torisa z tego bagna i wypędzi demona, który go opętał. Odzyska starego przyjaciela i obaj, już wolni, będą mogli powrócić do życia, które kiedyś im przerwano.
O ile jego własne życie nie zostanie przerwane wcześniej.
Tej nocy widmo Torisa nie odezwało się ani razu. Żaden duch nie był straszny w obliczu potwora, który czaił się po drugiej stronie drzwi.
Była to najdłuższa z najkrótszych nocy w życiu Feliksa. Wydawało mu się, że spędził godziny szamocząc się z za krótkim łańcuchem i cierpiąc rwący ból kręgosłupa, ramion i drętwienie nóg. Jego lewe oko było opuchnięte, zapewne po którymś z uderzeń otrzymanych od Torisa. W ustach czuł nieznośny metaliczny posmak krwi, a za jeden nieduży łyk wody mógłby oddać nawet własną duszę.
Gdy przyszli po niego dwaj niemieccy żołnierze, był już bliski omdlenia. Brutalne powitanie otrzeźwiło go jednak lepiej niż zimny prysznic. Został wywleczony z celi, zakuty w kajdanki (tym razem pozwolono mu trzymać ręce z przodu) i wyprowadzony z budynku, prosto do podstawionego czarnego samochodu.
Akurat zaczynało świtać.
Siedząc na szerokim tylnym siedzeniu Feliks zachodził w głowę, co się właściwie dzieje. W świetle wydarzeń z ostatniej nocy przejażdżka luksusowym autem była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał.
Zamarł, gdy otwarły się drzwi po przeciwnej stronie…
- Witam, Generalgouvernement.
…i odetchnął, gdy usłyszał głos inny niż ten, którego podświadomie oczekiwał.
Gilbert rozsiadł się wygodnie, wyraźnie czując się jak u siebie. Otrzepał mundur, po czym zaczął szukać czegoś po kieszeniach.
Feliks wlepił wzrok w szybę i próbował uchwycić własne odbicie. Niemal skrzywił się na widok swojej poharatanej twarzy: podbite oko, rozcięty łuk brwiowy i dziesiątki zadrapań. Ostentacyjnie ignorował Gilberta - do czasu, gdy tamten przysunął się bliżej i położył na jego nodze malutki kluczyk od kajdanek.
- To ci się chyba przyda – powiedział z fałszywą uprzejmością.
Feliks spojrzał na przedmiot z niedowierzaniem.
- Po co? – zapytał.
- Bo cię lubię – padła odpowiedź. – I wiem, że nawet ty nie jesteś na tyle głupi, by próbować teraz ucieczki.
Gilbert zachichotał i wrócił do szperania w kieszeniach kurtki. Przez chwilę nie zwracał uwagi na Feliksa, który po krótkim wahaniu zdecydował się wykorzystać nietypowy prezent i pozbył się kajdanek. Z ulgą rozmasowywał nadgarstki, kiedy siedzący koło niego SS-man bawił się zakrętką od wyciągniętej zza pazuchy piersiówki.
- Łyczek? – zaproponował w końcu, podsuwając mu flaszkę.
- Nie, dziękuję – odparł beznamiętnie Feliks, odwracając wzrok. Pragnienie paliło go niemalże jak ogień, jednak honor nie pozwalał mu przyjąć pomocy od wroga. O ile to w ogóle miała być pomoc, a nie próba przetestowania najnowszego odkrycia niemieckich medyków.
Pomimo jego odmowy, Gilbert nie zamierzał ustąpić.
- To nawet nie alkohol – przekonywał, i dla poparcie swoich słów upił mały łyk. – Zwykła woda. Poza tym, czy mam powody, żeby cię teraz otruć? W dodatku w tym nowiutkim samochodzie – zachichotał i wcisnął Feliksowi piersiówkę w dłoń.
- Weź i to – dodał, wyjmując z kieszeni białą chusteczkę. – Nasz mały przyjaciel ładnie cię urządził. Lepiej doprowadź się do porządku.
Feliks z trudem powstrzymał poirytowane prychnięcie. Nienawidził, kiedy ktoś w tak otwarty sposób bawił się jego kosztem. Gilbert doskonale potrafił wykorzystać swą przewagę. Mógł wręcz odegrać cały spektakl, który stawał się fasadą współczucia ukrywającą prawdziwe intencje: pogardę, chęć zadania bólu i pragnienie poniżenia. Pod pięknymi słowami przemycał obelgi, a drobnymi gestami dawał do zrozumienia, że w tym teatrze to on pociąga za sznurki marionetek. Zapewne napisał też scenariusz tej sztuki, lecz w jakimś pokręconym akcie łaskawości pozwolił podpisać go nazwiskiem Torisa.
Feliks pociągnął łyk z piersiówki, i prawie westchnął z zadowoleniem. Rzeczywiście, była tam zwykła woda. W dodatku przyjemnie chłodna.
Nie wypił wszystkiego. Zgodnie z radą Gilberta spróbował „doprowadzić się do porządku": zmoczył chusteczkę i przetarł twarz na tyle starannie, na ile mógł, mając do dyspozycji jedynie odbicie w szybie i własne wyczucie. Biały materiał momentalnie pokryły ciemnoszare i czerwone plamy.
- Zatrzymaj ją – powiedział z uśmiechem Gilbert i wydał kilka poleceń szoferowi, który akurat zasiadł za kierownicą.
Ruszyli, a Feliks pojął, że jeżeli istniała dla niego jakakolwiek szansa na ucieczkę, to właśnie ją zaprzepaścił.
Nie był pewien, jak długo jechali. W jego odczuciu podróż ciągnęła się godzinami, jak nieciekawa historia opowiadana monotonnym głosem. Jednak kiedy samochód się zatrzymał, Feliks odruchowo pomyślał:
„To już?".
Drgnął, gdy poczuł dłoń Gilberta na swoim kolanie.
- No, rozchmurz się. Za chwilę znowu spotkasz byłego męża.
Złośliwy komentarz stał się ostatnią kroplą, która przelała czarę.
- Co ty mu zrobiłeś? – zapytał Feliks. Spoglądał na niego spode łba, zaciskając ukradkiem palce na materiale spodni: pulsujący ból w nadgarstku doskonale sprawdzał się jako hamulec dla rosnącej wściekłości.
Gilbert oparł podbródek na dłoni i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Co zrobiłem? – powtórzył. – Właściwie nic. Powiedzmy, że nasz Litauen błądził po omacku, a ja uprzejmie wskazałem mu drogę.
- Drogę? Niby dokąd?
- Właśnie tutaj – padła odpowiedź. W następnej chwili Gilbert wysiadł z samochodu, i obszedł go dookoła, by otworzyć drzwi po stronie Feliksa.
- Wiesz, gdzie jesteśmy, prawda?
„Las" – taka była pierwsza myśl, jaka zaświtała w głowie Feliksa. Duży las. Sądząc po długości jazdy, niedaleko Wilna.
Rozejrzał się. Ich samochód nie był jedynym w zasięgu jego wzroku. Kilka metrów dalej zaparkowano okryte grubymi płachtami ciężarówki, wokół których kręcili się uzbrojeni w karabiny żołnierze. Dalej, kilkadziesiąt metrów od ich auta, Feliks zauważył ogromny dół. Za nim był kolejny, a dalej, z tego co wiedział, jeszcze jeden. I jeszcze jeden. I następny. Łącznie powinno być pięć.
Przełknął głośno ślinę. Od chwili, gdy oddział żołnierzy SS i policji litewskiej zabrał go z wileńskiej kamienicy, spodziewał się, że w końcu trafi właśnie tutaj, do lasu w Ponarach; właściwie, była to dla niego rzecz równie pewna jak śmierć.
Dlatego właśnie w chwili, gdy Gilbert prowadził go w pobliże pierwszego z wykopów, Feliks uświadomił sobie, że nie jest w stanie pojąć swego strachu.
„Czego się boisz?" – pytał siebie raz za razem. „Chyba cię nie zaskoczyli, co?"
Dawno temu Toris powiedział mu, że wszystko ma swój kres. „Nieważne, jak mocno będziesz zaprzeczał" – mówił. „Viskam galas yra, Lenkija."
Wtedy Feliks kwitował jego wywody śmiechem i nazywał je „niepotrzebnym lićkowym smęceniem". Teraz jednak, kiedy stał w odległości kilkudziesięciu kroków od wielkiego dołu w ponarskim lesie, a pilnujący go Gilbert machał do zbliżającego się Torisa odzianego w zielony mundur SD, dawne słowa nabrały zupełnie nowego wydźwięku.
„Wszystko się kiedyś kończy."
Przechodząc obok, Toris nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Stanął za wyrysowaną na ziemi linią i wykrzyczał kilka rozkazów po litewsku. Zaraz dołączyło do niego czterech żołnierzy w identycznych zielonych mundurach. Jeden z nich wręczył mu karabin.
- Patrz uważnie – powiedział Gilbert. – To przedstawienie napisał specjalnie dla ciebie.
Wydobył z kieszeni złożoną na czworo kartkę.
- Idą aktorzy – oznajmił z wyraźnym zadowoleniem. Wyraźnym i chorym.
Feliks obserwował swoistą „scenę" szeroko otwartymi oczami. Kilku żołnierzy gnało przed sobą dwóch nagich mężczyzn. Kazali stanąć im przy krawędzi wkopu, w idealnie przed Torisem i jego ludźmi. Ci zaś podnieśli karabiny, celując w skazanych.
Do uszu Feliksa dotarł dźwięk dwóch bez wątpienia polskich nazwisk. To Gilbert przeczytał je z wydobytej kartki, po czym uśmiechnął się szyderczo i dodał:
- Za Krewo.
Strzelcy przyjęli pozycje.
Pięć wystrzałów zlało się w jeden.
Dwa ciała spadły bezwładnie do dołu.
Feliks bezwiednie otworzył usta. Więc przyjechał tutaj, by być świadkiem egzekucji? Miał patrzeć, jak litewscy zdrajcy bez mrugnięcia okiem pozbawiają życia jego ludzi?
Zacisnął kurczowo pięści. To było największe poniżenie, jakiego kiedykolwiek doznał. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w całej swej historii czuł się równie bezradny. A najgorsze było to, że owa bezradność nie pochodziła z zewnątrz – nie, bowiem nie był ani skuty ani trzymany na celowniku broni. To strach paraliżował jego ciało, przysłaniał mgłą umysł i wyciągał z głębi świadomości najpotworniejsze obrazy. Powtarzał, że ci ludzie giną nie dlatego, że popełnili jakąś zbrodnię, ale dlatego, że byli Polakami.
Tymczasem nad wykopem znalazła się kolejna dwójka mężczyzn.
- Po dwóch za każdy grzech przeciw niemu – wyjaśnił Gilbert. – Ale nie martw się, kazałem mu ograniczyć ilość. Inaczej zabrakłoby nam gości.
Kolejna fala wystrzałów wstrząsnęła lasem. Po niej zapadła krótkotrwała cisza, podczas której strzelcy przeładowali broń, a żołnierze napędzili kolejną dwójkę skazańców, przysypawszy uprzednio świeże ciała cienką warstwą piachu. Gilbert czytał nazwiska i „grzech" przeciwko Torisowi: padały daty, nazwy miejsc a czasem nawet dodatkowy opis. I ponownie następował strzał.
Łącznie dół pochłonął jedenaście par skazanych.
- A teraz wielki finał – ogłosił z namaszczeniem Gilbert. - Skup się. To, mój drogi, będzie za Vilnius.
Oszołomiony Feliks zamrugał kilkakrotnie. Oto nad krawędzią wykopu znalazła się dwunasta para: dwaj mężczyźni, z których jeden wydał mu się bardzo znajomy.
Rosły ciemnowłosy Polak uchwycił jego przerażone spojrzenie i uśmiechnął się drwiąco. Najwyraźniej też go rozpoznał.
- Hej, synek! – zawołał. – Pamiętasz, co ci mówiłem o wolności?
Pamiętał, nawet jeśli nie był w stanie przytaknąć.
Toris był przerażająco skupiony. Wystarczyło, że Feliks zerknął na niego kątem oka, a już wiedział, że celowanie w ciemnowłosego mężczyznę i naciskanie spustu sprawia mu wręcz dziką radość.
Gdy dwunasta para z głuchym łupnięciem opadła na dno wykopu, Gilbert chwycił Feliksa za ramię i poprowadził do krawędzi. Początkowo musiał go ciągnąć, bowiem osłabione długim staniem kolana nie wytrzymały i ugięły się pod nim.
- Patrz – powiedział Gilbert, wskazując przysypane cienką warstewką piasku dno. Tak cienką, że wyraźnie dało się zauważyć zarysy spoczywających pod nim ciał. Tu wystawała noga, tam ręka, jednego człowieka zasypali tylko do połowy.
Feliksowi zrobiło się niedobrze.
- Jak zwykle, doskonała robota – skomentował Gilbert. Spoglądał teraz na kogoś za plecami Feliksa. Ten odwrócił się powoli, by stanąć oko w oko z Torisem.
Z Torisem o spojrzeniu zimnym jak lód.
Przełknął z trudem ślinę.
- Ta twoja droga – odezwał się cicho – musiała być nieźle wyboista, skoro skręciłeś na takie bagna.
Cios kolbą karabinu prosto w potłuczone żebra sprawił, że Feliks zawył. Opadł na kolana i skulił się. Ból eksplodował pod jego zaciśniętymi powiekami oślepiającą bielą. Własny krzyk wypełnił mu uszy, a jego echo odbiło się od urywków dawno pogrzebanych wspomnień.
Już nie był w ponarskim lesie. Stał w przytulnie urządzonym pokoju i wpatrywał się w okno. Promienie zachodzącego słońca otulały miękko spokojną ulicę.
- Kolejnego razu nie będzie – powiedział nagle, odwracając się. Siedząca na podwójnym łóżku postać spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Nie będzie – powtórzył z naciskiem. – Jak Boga kocham, Lit. Nie dam im cię zabrać, rozumiesz?
Postać skinęła głową.
Biel ponownie wybuchła przed jego oczami. Krzyk zastąpił ciężki urywany oddech. Biel rozlała się obficie i porwała go w zimne objęcia.
Leżał w lekkim puszystym śniegu. Widział mozaikę czerwonych plam i rozmazane odległe kształty. Słyszał rozpaczliwe wołanie, jakiś głos raz za razem powtarzający jego imię. Prośbę o pomoc.
Leżąc w zimnej zaspie, na środku pustkowia, mógł jedynie głupio się uśmiechnąć.
Biel pochłonęła go, i wyrzuciła w kolejnym miejscu. Stał teraz po kolana w śniegu i spoglądał na przepełnione smutkiem oblicze przyjaciela. Ostry czubek szabli celował w jego pierś, lecz ręka dzierżąca broń drżała, jakby zaraz miała ją upuścić.  
- Wybacz – powiedział jego przyjaciel. – To rozkaz. Nie wolno mi nikogo przepuścić.
- Rozumiem – odparł, wzruszając ramionami. – Ale powiedz mi, Lit… jak ci tu, w tej całej Rosji? Bardzo ciężko?
Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili.
- Nie.
Biel wokół niego skurczyła się, niby zmięta naprędce kartka papieru. Znowu był w lesie. Klęczał nad jednym z wykopów, na zbroczonej krwią ziemi, tuż przed osobą, której nie potrafił już rozpoznać. Przecież to nie mógł być Toris, którego znał! Nie. Dawny Toris był wiatrem, który podsycał ogień Feliksa. Ten zaś był płomieniem, gotowym spalić go na popiół, z którego nie mógłby się odrodzić.
Człowiek, który nad nim stał, był kimś zupełnie obcym, uświadomił sobie Feliks. Klęczał przed nieznajomym, a dawny przyjaciel, którego na próżno starał się w nim dostrzec, nie istniał. On po prostu nie żył.
Milczące dotąd widmo uśmiechnęło się wyrozumiale, niby rodzic zapytany przez dziecko o kolor nieba.
„Najtrudniej wpaść na to, co oczywiste, prawda?"
Znajomy bezcielesny głos zabrzmiał na skraju jego świadomości. Echo widmowych słów rozpłynęło się niemal natychmiast, zagłuszone grzmotem dochodzącym gdzieś z góry.
- Zabierz to sprzed moich oczu – usłyszał chłodny, stanowczy nakaz.
- Och? Czy to rozkaz?
- Skądże znowu, herr Beilschmidt. Zwykła prośba.
Po krótkim milczeniu, drugi głos parsknął.
- Więc to by była cała zemsta?
- Powiedzmy…
Feliks podniósł wzrok. Toris odwrócił się do niego plecami, i właśnie zamierzał odejść.
„Niedoczekanie" – pomyślał, zaciskając pięści.
Wstał i chwycił odchodzącego za ramię. Ten zatrzymał się i obrócił, spoglądając na niego z zaciekawieniem. Tymczasem Feliks uniósł drugą dłoń.
W ciszy jaka na moment zapanowała w lesie odgłos policzka zabrzmiał prawie jak wystrzał.
- Jesteś żałosny – syknął Feliks.
Zdezorientowany Toris dotknął piekącego śladu po uderzeniu. Początkowe zaskoczenie szybko zastąpiła jednak wściekłość.
- Odpowiesz – obiecał złowieszczo i złapał karabin.
„Zobaczymy" – pomyślał Feliks. Nawet nie drgnął, gdy czarne oko broni znalazło się tuż przed jego twarzą.
- No dalej – zachęcił. – Strzelaj. Próbuj.
Zacisnął palce na zimnej lufie i powoli odsunął ją na bok.
- Nie zrobisz tego – stwierdził pewnie. Jego słowa nie wydawały się jednak przekonać Torisa.
- Ach tak? – warknął, mrużąc groźnie oczy. – Niby skąd to wiesz? Bo mnie znasz? Bo wiesz, że to do mnie nie podobne?
Usta Feliksa ułożyły się w niewielki, smutny uśmiech.
- Nie. Ty po prostu nie istniejesz, Lit.
Czas wydawał się stanąć w miejscu. Przez kilka uderzeń serca byli tylko oni dwaj – oni, oraz brutalne słowa zawieszone pośrodku. I karabin, który łączył ich niczym most.
Most, który zburzyło jedno gwałtowne szarpnięcie.
Feliks zachwiał się i zamachał szaleńczo rękami. Czuł, jak grunt ucieka mu spod nóg. Jego but osunął się z krawędzi, ciało przekręciło się tak, że zobaczył nad sobą niebo. Spadał bezwładnie, jak rzucony na ziemię worek mąki. Spadał, a stojący na górze Toris obserwował go z przerażającą obojętnością.
Gdy wojna się zaczęła, Feliksa często nawiedzał ten sam koszmarny sen: leżał w otwartym grobie i spoglądał na siebie samego stojącego w tłumie żałobników. Wyciągał do siebie ręce, tylko po to, by chwycić w nie pierwszą garść rzuconego piachu. Teraz wydawało mu się, że znowu śni ten przeklęty koszmar – z tą tylko różnicą, że spoglądał z dołu na odchodzącego Torisa, a piach spadał na niego nie garściami a łopatami.
Upadając, uderzył się w głowę. Pociemniało mu przed oczami, a powieki same się zamknęły, oddzielając go od rzeczywistości.
„Ej, Lenkija" – usłyszał jeszcze głos widma. „Nie sądzisz, że pora się obudzić?"
Nie sądził.
Nic już nie sądził.

Kiedy się ocknął, było już ciemno.
Najpierw odruchowo uniósł ręce i strzepał piach z twarzy. Przetarł dokładnie oczy i parsknął, gdy trochę piasku dostało mu się do ust. Potem leżał przez chwilę z rozrzuconymi na boki ramionami, jak jakiś nieudolny męczennik, i podziwiał upstrzone gwiazdami nocne niebo. Wiedział, że wyleguje się na stercie zwłok, jednak w tamtej chwili niespecjalnie go to obchodziło.
„O, żyjesz?" – odezwał się widmowy głos w jego głowie. Feliks musiał zagryźć wargę, żeby się nie roześmiać. Tak, żyję, pomyślał. Ale co to za życie?
- Ładna noc, nie? – zapytał cicho.
Odpowiedziało mu potakujące mruknięcie.
Feliks uśmiechnął się. Niemal widział widmo Torisa sadowiące się obok na piachu i spoglądające z zachwytem w ciemne niebo.
- Powiedz – zagaił po chwili – skąd ty się właściwie wziąłeś?
Widmo nie odpowiedziało od razu.
„Pamiętasz rok dziewiętnasty?" – zapytało w końcu.
- Acha – mruknął Feliks.
„Vilnius?"
- Acha.
„Pamiętasz, co mówiłeś?"
Feliks zamyślił się.
- Że przywrócę stary porządek?
Widmo pokręciło głową.
- Że odpłacę Iwanowi?
„Nie."
- Więc co? – Feliks ściągnął brwi, zaciekawiony.
„Że chcesz chociaż namiastkę mnie…"
- Acha…
Feliks zamknął oczy. Zabawne, pomyślał. Leżał w dole, który mógł stać się jego grobem i gadał z kimś, kogo tam nie było. Ale to zawsze lepsze, niż rozmowa z samym sobą, czyż nie?
- Hej, Lit – odezwał się po jakimś czasie. – Chyba powinienem się pozbierać, nie?
Nie musiał otwierać oczu by wiedzieć, że w tej właśnie chwili widmo posyłało mu krzywy uśmieszek.
„Jak sobie chcesz."
Z serii:Duchy Polski:

:bulletblue: Zapach burzy -> [link]
:bulletblue: Duchy Polski -> [link]
:bulletblue: Skraj -> [link]
:bulletblue: Upiór na skale -> [link]
:bulletblue: Lazarus -> [link]
:bulletblue: Ceremonia -> [link]
:bulletblue: Na proch
:bulletblue: Jak czarne na bieli -> [link]


Piosenka-zapalnik dla tego tekstu: [link]

Deep in the night, boundless violence will seethe with the danger
Our laws collide not allowing another contender
When the wine drinks itself, you will burn to a cinder
We're fighting time awaiting the answers

I'll never let them stake you down
Take you down
I'll fight to find a way

Is there a way to turn the mind of a barbaric stranger?
Eternal days awaiting for you to awake, my avenger
A cruel fate now condemns us to burn to a cinder
Are we too late, running on empty?


[Epica, Burn to a Cinder]


Dobrze więc... Wiem, że ten tekst jest dziwny. Właściwie, nie jestem z niego do końca zadowolona (ale nie wiem też, co bym w nim zmieniła). Mimo to, wrzucam - bo w końcu chciałam go napisać.
Żeby dokładnie zrozumieć sytuację, która ma tu miejsce, należałoby sięgnać do źródeł. Jako że to pole nie nadaje się na wykład, polecam zajrzeć tutaj: [link] tutaj: [link] (polecam zwłaszcza artykuł na początku i wywiad na końcu strony), oraz tutaj: [link] Wiem, że informacje z Wikipedii nie są najdokładniejsze, ale to zawsze lepsze niż nic.

:bulletred: Kekšės sūnus (lit.) - sukinsyn (bez odmiany, żadne "sukinsynu")

Specjalnie na potrzeby tego tekstu musiałam wypaczyć charakter Litwy. Mam nadzieję, że nie zostanę za to zlinczowana...
To chyba tyle z mojej strony. Zachęcam do interpretowania, komentowania i krytykowania.
Tradycyjnie, jak ktoś zauważy gdzieś błąd, niech krzyczy (mogłam przeoczyć jakieś literówki).
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Axis Powers Hetalia (c) Hidekaz Himaruya
© 2010 - 2024 FallenAnn
Comments132
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Modrzewianka's avatar

Pomyślałam że ci skomentuję, bo właśnie siedzę nad tym tekstem i tłumaczę go na angielski dla anglojęzycznej znajomej...