literature

Lazarus

Deviation Actions

FallenAnn's avatar
By
Published:
2.8K Views

Literature Text

Stojący zegar jest wysoki. Prawie tak wysoki jak dorosły człowiek. Wahadło porusza się rytmicznie, z lewej strony na prawą i z powrotem. Wskazówki przesuwają się. Upływ czasu odmierzają kolejne tyknięcia.
Tik…
…tak.
Tik…
…tak.
Tik…
…tak.

Pięć razy. Dziesięć. Czterdzieści.
Tik-tak.
Sześćdziesiąt.
Łup!
Jedno uderzenie serca w obolałej piersi. Pojedyncze łupnięcie niemalże odbija się echem w klatce potłuczonych żeber. Słabe westchnienie wydobywa się spomiędzy spierzchniętych warg.  
Cisza.
Serce zegara uderza sześćdziesiąt razy w ciągu minuty. Zmyślny, sprawny mechanizm nie pozwala mu się zatrzymać, zwolnić, przyspieszyć. Twór techniki nie dopuszcza zwątpienia. Działa sprawnie, tak jak w dniu, w którym, powołano go do życia.
Serce Torisa uderza raz na minutę. Osłabiony narząd pracuje resztkami sił, niedostatecznie dużymi, by utrzymać organizm przy życiu. Lecz ten z jakiegoś powodu nie może umrzeć. Wymęczone ciało wciąż żyje, nawet jeżeli duch dawno się poddał. Jedno walczy, drugie pragnie odejść. A przyglądający się im umysł chce jedynie chwili absolutnego spokoju.
Zegar nadal tyka. Toris myśli, że mógłby się do niego uśmiechnąć – wszak stary czasomierz jako jedyny postanowił go nie opuszczać, więcej, wciąż okazywał mu jako takie zainteresowanie, uprzejmie odliczając jego ostatnie sekundy, minuty i godziny. Myśl ta na krótki moment wybija osnuty ponurą mgłą umysł z przyjemnego letargu, po czym rozpływa się powoli i znika, nie pozostawiając po sobie najmniejszego nawet śladu. Umysł na powrót udaje się na spoczynek. Toris się nie porusza.
Pokój, w którym siedzi, jest przestronny. Dawniej, gdy był jeszcze urządzony, można by nazwać go przytulnym. Teraz tylko straszył rozmiarem, na wpół zerwanymi tapetami, smolistymi śladami na ścianach, przewróconymi połamanymi resztkami mebli i wielką dziurą, którą ktoś wypalił na środku dywanu. Otwarte na oścież okno wychodziło wprost na gwarną ulicę. Widmowe strzępy firanek poruszały się bezustannie w rytm wiatru, a hałas co kilka chwil budził nieprzytomny umysł Torisa i przypominał mu, gdzie tak naprawdę się znajduje.
Przerażone okrzyki, odgłosy wystrzałów, rozkazy w obco brzmiących językach. Głównie po rosyjsku, chociaż z jakiegoś powodu ostatnio coraz częściej słyszał przypominające ujadanie wściekłego psa głosy niemieckie.
Pojedyncza myśl na nowo budzi jego umysł. A może lepiej zamknąć to okno? Będzie ciszej, spokojniej, nie będzie musiał się obawiać, ze jakaś zabłąkana kula wpadnie do pokoju i zapozna się bliżej z jakimś fragmentem jego nieszczęsnego ciała. Dajmy na to, z kością czołową. Tak, to dobra myśl. Logiczna. Poparta rzeczowymi argumentami. Mimo to Toris pozwala się jej rozmyć bez podejmowania jakichkolwiek działań. Bo przecież to niemożliwe, by samotny pocisk ot tak sobie wpadł do jego salonu i osiadł mu między oczami. Nie, taka sytuacja nie ma prawa się zdarzyć. Wszak on, Toris Lorinaitis, nigdy nie miał takiego szczęścia.
Idąc tym tropem, wykluczył przypadkową, nagłą śmierć. Takowa byłaby dla niego jak zbawienie – lub wręcz jak prawdziwy cud. A cuda, jak wiadomo, nie mają miejsca w poukładanym świecie.
Łup!
Serce uderza po raz kolejny. Chyba nawet odrobinę mocniej niż poprzednio. Mgliste przypuszczenie to jednak za mało by zainteresować Torisa. Zwłaszcza teraz, gdy przywykłe do bólu ciało zaczęło po prostu ignorować wszelkie bodźce, gdy zobojętniało na teraźniejszość, tak jak umysł zobojętniał na przyszłość.
Siedzi więc pod ścianą, na podobieństwo sfatygowanej szmacianej lalki, wspierając głowę o drewnianą obudowę stojącego zegara, i czeka. Czeka, chociaż sam nie wie, na co. Jego ubranie jest w strzępach: podziurawione spodnie, buty umazane w błocie, które po tylu dniach zdążyło już zaschnąć; rozpięta koszula w nieokreślonym kolorze odsłania owiniętą bandażami pierś. Opatrunki, niegdyś białe, dawno już przesiąkły krwią. Duża, szkarłatna plama wykwitła na wysokości umęczonego serca.
Otwarte okno wpuszcza chłodniejszy podmuch wiatru. Toris nie jest w stanie nawet zadrżeć. Mimo to, odsłonięte kawałki jego ciała momentalnie pokrywa gęsia skórka. Zapewne zbliża się wieczór, konstatuje jego umysł, nim na powrót zapada w letarg. A może to pogoda się zmienia? Wszystko jedno.
Ding-dong!
Zegar z namaszczeniem ogłasza nadejście kolejnej godziny. Ile zdążyło ich minąć, odkąd usiadł koło niego ten sponiewierany manekin podobny do człowieka? Tuzin? Dwa? A może jeszcze więcej?
Zegar nie spogląda w przeszłość, podobnie jak nie wybiega działaniem w przyszłość. Skupiony na teraźniejszości nie wie, ile czasu spędził, służąc za podporę dla Torisa. A ten z kolei nie chce wiedzieć.
Tik…
…tak.

Łup!
Serce uderza słabiej, jakby z rezygnacją. Może wreszcie postanowiło wyświadczyć Torisowi przysługę i ostatecznie odciąć go od tego świata?
Otwarte okno pozwala zwiedzić pokój następnemu podmuchowi chłodnego wiatru. Nieproszony powiew muska delikatnie twarz Torisa, gładzi poznaczony szramami policzek niby miękkie piórko. Powietrze przecina krótki, ciężki odgłos, tak znajomy, a jednocześnie nad wyraz egzotyczny: trzepot dużych skrzydeł.
Na wpół uśpiona świadomość rejestruje znaczącą zmianę: ktoś ośmielił się nawiedzić jego sanktuarium.
Wyraźnie czuje obecność obcej istoty, wie że czyjeś oczy w tej właśnie chwili wpatrują się w niego z przerażającą intensywnością. Tajemniczy milczący gość nie zamierza odejść, a Toris pierwszy raz od dawna odczuwa coś na kształt zaciekawienia. Chce się poruszyć i spojrzeć na tego, kto postanowił złożyć mu niezapowiedzianą wizytę. Sama chęć jednak nie wystarczy, bowiem ciało dalej odmawia współpracy, a świadomość pragnąca zapaść w kolejny sen wciąż pozostaje okrutnie obojętna. Lecz jego ciekawość zdołała zapłonąć malutkim ognikiem, którego ciepło powoli rozgrzewało pogrążoną w mroźnej stagnacji duszę. Ognikiem, który stopniowo podsycał wiatr wywołany przez sporadyczne poruszenia skrzydeł.
Od teraz zegar staje się czymś więcej niż tylko fizyczną podporą. Jest wsparciem dla ducha, wyznacznikiem rytmu, do którego Toris musi się dostosować, jeżeli chce ujrzeć oblicze nieznanego przybysza.
Jego serce musi uderzać częściej niż raz na sześćdziesiąt tyknięć.
Ogień ciekawości płonie. Zegar odlicza upływające chwile. Toris liczy. Skupia się na kolejnych cyfrach, próbuje je sobie wyobrażać, stara się nadawać myślom kształt - wszystko, byle nie stracić kruchego połączenia z rzeczywistością. Pragnienie otwarcia zmęczonych oczu staje się coraz silniejsze, jego ogień służy ciału za swoistego rodzaj paliwa. Krew wydaje się krążyć szybciej w jego żyłach, serce uderza już trzy razy na minutę.  
Zegar wybija kolejną godzinę.
Toris próbuje poruszyć zdrętwiałymi palcami dłoni, chcąc odpędzić nieprzyjemne mrowienie. Jego ręce wydają się ciężkie niczym odlane z ołowiu. Powoli wraca czucie.
Przyjemnie jest przesuwać opuszkami po chropowatych deskach podłogi.
Serce uderza co kilka chwil. Słabo, niechętnie, ale mimo wszystko uderza. Nie tworzy jeszcze idealnego duetu z zegarem, ale pozwala ciału zacumować w rzeczywistości. Odnawia jego siły, i pozwala Torisowi wreszcie otworzyć oczy.
Powieki unoszą się powoli, ostrożnie, jakby nie miały ochoty ukazać ciemnym tęczówkom odrobiny światła. Ostatecznie pozwalają im oglądać świat jedynie przez wąskie szparki.
Przytłumione światło zagląda nieśmiało przez zepsute okno. Jedno skrzydło zwisa smętnie na jedynym ocalałym zawiasie; drugie gdzieś zniknęło. Ciepłe, złotawe promienie wskazują na wczesne popołudnie. Postrzępione firanki przypominają wiekowe, pokryte kurzem olbrzymie pajęczyny.
Toris mruga kilkakrotnie. Obraz przed jego oczami staje się wyraźniejszy.
Na parapecie siedzi ptak. Duży, o smoliście czarnym upierzeniu i oczach jak kawałki węgla. Kruk. Przekrzywia groteskowo łeb, jak gdyby rozumiał, że człowiek koło zegara nareszcie się obudził, i spogląda z żywym zainteresowaniem. Torisowi wydaje się, że czarne zwierciadła kruczej duszy odbijają mądrość: tą prawdziwą, nieuchwytną, której nie można znaleźć w książkach, które tak lubił czytać.
Ptaszysko spogląda na niego z zaciekawieniem, jakby ledwo żywy człowiek stanowił dlań nadzwyczaj interesujący widok. Toris krzywi się. Uparty kruk ani myśli odlecieć, a on nie ma pod ręką nic, czym mógłby próbować w niego rzucić. Siedzi więc, bacznie obserwując ptaka spod na wpół przymkniętych powiek, i zastanawia się, czy aby nie ma skończyć jak mityczny Prometeusz.
Zegar oznajmia nadejście kolejnej godziny.
Toris obserwuje kruka.
Kruk obserwuje Torisa.
Słońce powoli obniża się ku horyzontowi, złociste promienie przybierają czerwonawo-pomarańczowy odcień, cienie wydłużają się i wysmuklają, a ptak wciąż siedzi na parapecie. Przekręca głowę to w lewą stronę, to w prawą, i patrzy. Patrzy, a zmęczony Toris w końcu daje za wygraną i zamyka oczy. Miękka i przyjazna ciemność chwyta go w oczekujące ramiona gotowa ukołysać go do snu. Zbawiennego, przyjemnego snu.
Nagle kruk zaczyna skrzeczeć. Głośnemu krzykowi wtórują rytmiczne uderzenia czarnych skrzydeł.
Toris krzywi się. Dlaczego ptak nie pozwala mu odpocząć?
Wtem drzwi się otwierają. Przeciąg szarpie resztkami firanek, łomoce bezlitośnie ocalałą częścią okna. Podłoga niesie pogłos zdecydowanych kroków. Ktoś wchodzi do pomieszczenia i staje przed Torisem, zasłaniając mu okno i blokując ciepłe światło.
Kruk milczy.
- Co za żałosny widok. - Głos przybysza ocieka swoistą mieszaniną pogardy i współczucia. – Doprawdy, serce mnie boli.
Toris niechętnie otwiera oczy. Doskonale wie, kogo zaraz ujrzy.
Gilbert spogląda na niego z góry, uśmiechając się lekko, niby dawno nie widziany przyjaciel. Uciekające promienie słońca otaczają jego postać swoistą płomienną aureolą, nadając mu dziwnie nierealny wygląd. Zupełnie jakby należał do innego świata – tego, który Toris opuścił w poprzednim życiu, nim zaszył się we wnętrzu splądrowanego domu, który miał służyć za jego grobowiec. A teraz Gilbert we własnej osobie zechciał odsunąć płytę nagrobną i zejść do zatęchłej pieczary, stanąć przed złożonym weń nieszczęśnikiem, i na wzór bluźnierczej parodii Mesjasza szydzić z nieodżałowanej pamięci Torisa Lorinaitisa.
- Przykro patrzeć, jak ktoś silny upada – ciągnie Gilbert. Jego twarz wydaje się łagodnieć, głos przybiera spokojniejszy ton.
- Byłoby szkoda, gdybyś zniknął – dodaje znacznie poważniej.
Czy aby na pewno poważniej, zastanawia się Toris. Czy może zaraz usłyszy jakąś bezsensowna uwagę? Albo kpinę w rodzaju: nie jesteś martwy, więc wstań i wyjdź na zewnątrz! Kpinę, do której nie omieszka dopowiedzieć: o ile dasz radę.
Jakby odczytując jego myśli, Gilbert zdejmuje rękawiczkę z prawej dłoni.
- Mogę ci pomóc – mówi, podając mu rękę. – Potrafię sprawić, że znów staniesz się wielki. Mam teraz możliwości, o jakich nawet ci się nie śniło. Pomogę ci powstać na nowo, jeśli tylko zechcesz, Litauen.
Ręka przysuwa się w jego stronę niemal zachęcająco. Zaprasza do wspólnego tańca, którego kroki zapewne wymyślił wcześniej Gilbert. Nie będzie nawet mowy o improwizacji.
Toris uśmiecha się w duchu.
Przynajmniej nie na początku.
Powoli wyciąga bladą dłoń w stronę Gilberta, który zamyka ją w zdecydowanym uścisku.
- Chodźmy na zewnątrz.
Kruk skrzeczy radośnie, machając potężnie wielkimi skrzydłami.

* * *

Człowiek o pozycji Gilberta Beilschmidta miał prawo zajmować wielki dom. Wnętrze domu miało zaś obowiązek być pięknie urządzone. Obite pluszem krzesła i fotele wydawały się nieużywane, jakby stały w swoich kątach bardziej dla ozdoby, aniżeli ze względów praktycznych. Wypastowana podłoga niemalże lśniła w świetle kryształowego żyrandola. Ścianę pokrywała elegancka tapeta.
Gdy tylko przekroczył próg rezydencji Toris prawie zachłysnął się bijącym zewsząd przepychem. W porównaniu z jego zrujnowanymi czterema ścianami dom Gilberta wyglądał jak prawdziwy pałac. Wszystko było w idealnym stanie: na meblach nie uświadczyło się nawet drobinki kurzu, na podłodze nie dało się dostrzec najmniejszej plamki. Gilbert zaś prezentował się godnie i dumnie jak sam król.
Pomyślał to i naraz poczuł się bardzo nie na miejscu. Rozejrzał się nerwowo i uchwycił kilka obcych spojrzeń. Najwyraźniej służbę zaciekawił gość pana domu.
Początkowe zainteresowanie niemal natychmiast przeszło w zniesmaczenie, bowiem Toris wpasował się wyglądem do rezydencji jak chwast do rabaty szlachetnych róż. Odstawał, raził, stanowił perfidną obrazę dla bogatego domostwa. Był zwykłym brudem; śmieciem, którego należało się pozbyć.
Owinął się szczelniej narzuconym na ramiona pożyczonym płaszczem. Własnego nie mógł znaleźć, a u cienkiej, brudnej koszuli ocalały ledwie dwa guziki.
- Podoba ci się? – odezwał się Gilbert. – Zdążyłeś odzwyczaić się od luksusów, prawda? Przejdźmy dalej.
Otoczył Torisa ramieniem i poprowadził go korytarzem. Spośród dziesiątek podobnych drzwi wybrał ostatnie po prawej stronie: solidne, dębowe, opatrzone błyszczącą złoconą klamką.
- To mój gabinet – wyjaśnił. Przepuścił Torisa przodem i pozwolił mu zachwycać się przez chwilę widokiem pięknych solidnych mebli, kilku obrazów pędzli słynnych mistrzów, i różnych nieprzydatnych ale ładnie wyglądających drobiażdżków ustawionych na półkach. W końcu wskazał mu krzesło naprzeciw biurka. Sam podszedł do sporych rozmiarów drewnianego globusa, który okazał się zmyślną obudową dla podręcznego barku.
- Napijesz się? – zaproponował.
Toris odkaszlnął. W ustach miał straszny niesmak, a jego gardło wyschło tak, że przełknięcie śliny stało się nie lada wyzwaniem. W tej chwili gotów był zrobić wszystko za szklankę czegoś do picia.
Mimo to pokręcił głową.
- Dziękuję – wychrypiał, i znowu zakaszlał. Własny głos brzmiał dla niego potwornie obco.
Gilbert zaśmiał się cicho.
- No racja, gdzie ja mam głowę – powiedział. – W twoim stanie nie należy pić alkoholu.
Otworzył drzwi i wykrzyczał do kogoś parę słów po niemiecku. Kilka chwil później do gabinetu wpadła młoda służąca, postawiła na biurku srebrną tacę z dwoma filiżankami herbaty, dygnęła krótko i wyszła.
Gilbert przysiadł na blacie naprzeciwko swego gościa, i podał mu jedną z filiżanek o złoconych brzegach. Biała porcelana ozdobiona niebieskimi wzorami wydawała się przerażająco krucha.
- Pewnie zastanawiasz się, dlaczego cię tu ściągnąłem – podjął wreszcie Gilbert. – Zgaduję, że jesteś zaskoczony. W końcu kiedyś byliśmy wrogami.
„Byliśmy" – odnotował w pamięci Toris i upił łyk herbaty. Smakowała wyśmienicie.
- Zdajesz sobie sprawę, że twoje ziemie należą teraz do mnie? – zapytał nagle Gilbert. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć znajomą nutę złośliwości.
- Zdaję – odparł mrukliwie Toris i wlepił wzrok we własne buty. Zaschnięte błoto zaczęło się kruszyć i odpadać kawałkami na jasny, puchaty dywan.
- I pewnie wiesz, że w każdej chwili mógłbym cię zniszczyć – ciągnął jego gospodarz. – Chociażby trucizną – urwał i zachichotał, zapewne na widok zmienionej miny swego gościa.
Toris gwałtownie pobladł i utkwił przerażone spojrzenie w do połowy opróżnionej filiżance. Po chwili spłonął szkarłatnym rumieńcem.
- Nie zrobiłbyś tego – powiedział ostrożnie. Zdenerwowanie sprawiło, że jego niepewne stwierdzenie zabrzmiało bardziej jak pytanie.
Czerwone oczy spojrzały na niego podejrzliwie.
- Doprawdy?
- Tak. Bo przecież… – zawiesił głos i wziął głęboki oddech. -  Przecież mogłeś mnie zabić w moim domu.
Podniósł wzrok, i niemal westchnął z ulgą, widząc zadowolenie odmalowane na twarzy Gilberta.
- Dobrze kombinujesz. Ale bardzo szybko mi zaufałeś.  
- Dlaczego miałbym nie ufać? – odpowiedział pytaniem Toris. – Uwolniłeś mnie.
- Kiedyś byliśmy wrogami – przypomniał Gilbert.
- Byliśmy – powtórzył z naciskiem Toris, wywołując tym szeroki uśmiech u swego gospodarza.
- Doskonale. Zatem pozwól, że przedstawię ci moją propozycję.
Przechylił się do tyłu, wysunął jedną z szuflad biurka i wydobył z niej rewolwer. Następnie sięgnął do kieszeni i wyciągnął jeden nabój. Otworzył magazynek, załadował pocisk i zakręcił bębenkiem. Przez cały czas towarzyszyło mu zaniepokojone spojrzenie Torisa.
- Wiesz, na czym polega ta zabawa, prawda? – zapytał w końcu Gilbert. Nie czekając na odpowiedź zeskoczył z biurka i  położył broń na kolanach zaskoczonego gościa. Sam zaplótł ręce na piersi i spojrzał na niego wyzywająco.
- Więc? – zachęcił.  
Toris przełknął głośno ślinę. Przez krótką chwilę wpatrywał się w broń jak zahipnotyzowany. Wreszcie odstawił filiżankę i ujął rewolwer w drżącą ze zdenerwowania dłoń. Przez kilka uderzeń serca toczył jeszcze walkę ze swoimi myślami, po czym uniósł broń na wysokość głowy. Zimna lufa dotknęła jego skroni, lecz palec pozostawał z daleka od spustu.
Wstał i zbliżył się do Gilberta, cały czas trzymając rewolwer trochę powyżej linii oczu. Bez słowa oddał mu broń.
Jasne brwi podjechały do góry.
- Oszukujemy grając ze śmiercią?
- Raczej naginamy zasady – odparł spokojnie Toris.
Gilbert uśmiechnął się na te słowa. Tym razem nie był to jednak złośliwy uśmiech. Jego usta ułożyły się w prawdziwie tryumfalny grymas. Zupełnie jakby właśnie otrzymał z dawna wyczekiwaną nagrodę.
- Jednak czegoś cię nauczył – zauważył.
- Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedział natychmiast Toris i szybko odwrócił wzrok. Za szybko.
Jak na komendę Gilbert doskoczył do niego i popchnął go na biurko. Przycisnął brutalnie osłabione ciało i rozerwał starą koszulę Torisa; ostatnie guziki, oderwane gwałtownym szarpnięciem, spadły na podłogę.
- Nie, błagam! – spanikował Toris. Nie miał jednak sił się bronić.
- Cicho! – warknął Gilbert. Sięgnął do kieszeni spodni i wydobył ostry wojskowy scyzoryk. Przez chwilę napawał się przerażeniem bijącym z twarzy swego gościa (czy raczej więźnia, przemknęło przez myśl Torisowi), po czym w kilku płynnych ruchach przeciął brudne bandaże oplatające jego pierś.
Gdy zakrwawione kawałki materiału opadły, Toris zacisnął oczy. Nie chciał oglądać reakcji swego oprawcy, nie miał ochoty wiedzieć, co ten zamierzał mu zrobić. Dlatego zdziwił się, kiedy usłyszał cichy, przepełniony zdumieniem gwizd.
Po lewej stronie jego klatki piersiowej ziała bowiem rana: ukośne cięcie wykonane dokładnie na wysokości serce, które mimo starań jego najlepszych lekarzy nie chciało się zabliźnić.
Zagryzł wargę, gdy palce Gilberta delikatnie musnęły wrażliwą skórę wzdłuż rany.
- Okropnie się paskudzi. Nic z tym nie robiłeś?
- To nie takie proste – odparł Toris ledwo słyszalnym głosem. Zerknął spod przymkniętych powiek i ujrzał Gilberta przyglądającego się ranie z niemalże chorą fascynacją. Miał tylko nadzieję, że SS-man nie zechce nagle zanurzyć w niej palca.
Na szczęście nie zamierzał. Po krótkich oględzinach odsunął się od Torisa, pozwalając mu wstać. Ten natychmiast zsunął poły koszuli i otoczył się ramionami. Krew z rany zaczęła barwić materiał świeżą czerwienią.
- To jego robota, prawda? – Proste pytanie zirytowało Torisa bardziej niż jakakolwiek otwarta kpina.
- Do czego zmierzasz? – spytał. – Po prostu powiedz, czego ode mnie oczekujesz.
- Współpracy i lojalności – padła odpowiedź. Czerwone oczy Gilberta pociemniały, na podobieństwo popołudniowego nieba przed nadejściem burzy. Jego głos niósł zapowiedź kuszącej obietnicy.
- Od jakiegoś czasu dręczy nas podobny problem. Wiesz dobrze, o czym mówię. Chcę, żebyś pomógł mi go rozwiązać raz na zawsze. Znam cię, Litauen, wiem, że masz odpowiednie umiejętności. Ja za to mam środki, które pozwolę ci wykorzystać. Ty dobrze walczysz, ja mam dobrą broń – Gilbert uśmiechnął się, na widok zainteresowania malującego się na jego twarzy. – Innymi słowy, jeżeli ty pójdziesz na rękę mnie, to ja pójdę tobie. Na likwidacji problemu skorzystamy obaj. Pomyśl, nie chciałbyś zadać mu takiej samej rany? – zapytał, wskazując nową szkarłatną plamę na jego piersi.
Toris zacisnął zęby. Zemsta? Możliwości? Współpraca? Czy ten człowiek właśnie mu coś zaoferował?
Zastanowił się. Tak, oferta na jasnych warunkach brzmiała nad wyraz zachęcająco. Nikt mu nie groził, nikt nie straszył, nikt nie zamierzał go bić. Z drugiej strony, czy aby takie groźby były konieczne? Przecież na samym początku Gilbert podkreślił, że ziemie Torisa należą teraz do niego.
Dlatego tym bardziej nie musiał mu niczego proponować.
- To dobry układ, Prūsija.
- Cieszę się, że tak myślisz – zachichotał Gilbert.
Toris drgnął, gdy palce SS-mana zanurzyły się w jego brudnych włosach.
- Przyda ci się kąpiel, mein Freund.

* * *

Łóżko jest duże. Do tego niemożliwie wygodne.
Toris wyleguje się na poduszkach. Podciągnął koc pod samą brodę i spogląda w sufit niewidzącym wzrokiem.
„Dlaczego?" – uparte pytanie powraca do niego raz za razem. Proste pytanie wyrażające wszystkie targające nim wątpliwości: dlaczego zgodził się na współpracę? Dlaczego ona w ogóle została mu zaproponowana? Dlaczego nie zniknął? Dlaczego został uratowany?
I dlaczego czuje taką pustkę w sercu? Zupełnie jakby coś zostało z niego wyrwane. Jakby jakaś część jego istoty została usunięta.
Powoli wstaje z łóżka. Chłód nieprzyjemnie smaga go po odsłoniętych plecach. Koc stanowi jego jedyne okrycie, więc okręca się nim, chcąc ukryć odrażającą nagość, i podchodzi do dużego ściennego lustra. Spogląda uważnie na swoją żałosną postać: na podkrążone oczy, które z jakiegoś powodu wydają mu się ciemniejsze, nienaturalnie bladą twarz, włosy, które po umyciu na powrót opadają miękką falą na jego kark, lecz w dalszym ciągu nie odzyskały dawnego blasku. Rozchyla odrobinę koc i widzi czyste, białe bandaże owijające jego klatkę piersiową. Rana nad sercem najwyraźniej zaczęła się goić.
Tak, Gilbert zadbał o wszystko. Pozwolił mu zażyć kąpieli, dostarczył leków, nakarmił, dał nowe ubrania. Udostępnił mu nawet jeden pokój i pozwolił odpoczywać.
„Czy tak wygląda cud?" - zastanawia się Toris. Czy szczęście wreszcie się do niego uśmiechnęło?
Ciszę zakłóca odgłos skrzydeł młócących powietrze. To znajomy kruk siada na parapecie otwartego okna i wlepia w Torisa spojrzenie czarnych jak węgiel oczu.
Czyżby mądry ptak go oceniał? Jeżeli kruk w jakiś sposób potrafi poznać jego myśli, zapewne zastanawia się, dlaczego Toris nie zabił Gilberta, kiedy miał okazję. W chwili, gdy wręczono mu rewolwer mógł przecież spokojnie wycelować w swego gospodarza. Tym prostym sposobem odzyskałby swoje ziemie – więcej, zyskałby szacunek ludzi potężniejszych niż Gilbert Beilschmidt.
Jego usta układają się w ponury uśmiech. Tak, idiotycznie proste rozwiązanie. Niestety, pomyślne jednym przypadku na sześć. Miał do dyspozycji tylko jeden strzał. Ryzykowanie dla zwykłej mrzonki przy tak dużej możliwości błędu byłoby przejawem najczystszej głupoty; dosłownie wstępem do samobójstwa.
Z drugiej strony, znał przecież osobę, która nie wahałaby się ani przez sekundę. Osobę zdolną oddać niepewny strzał. Jednak on, w przeciwieństwie do tego człowieka, nigdy nie liczył na szczęście.
„Więc co cię motywuje?" – zdaje się pytać kruk. Przekręca łeb i spogląda z wyraźnym zaciekawieniem, jakby oczekiwał otwartej odpowiedzi. Co cię popycha? Widzisz tu swą korzyść? Widzisz tajemnicze skarby dawnej ery, które możesz odkopać za pomocą łopaty Gilberta? Dostałeś mapę zaginionego królestwa, które możesz odnaleźć dzięki kompasowi pożyczonemu od tego SS-mana?
Jaki jest twój cel, przyjacielu?
Blade odbicie w lustrze stanowi przeciwieństwo kruka: nie spogląda z ponaglającym zaciekawieniem, jedynie z rzeczowym zrozumieniem. I milczy. Bo tylko winni się tłumaczą.
Toris nie czuje się winny.
Z serii:Duchy Polski:

:bulletblue: Zapach burzy -> [link]
:bulletblue: Duchy Polski -> [link]
:bulletblue: Skraj -> [link]
:bulletblue: Upiór na skale -> [link]
:bulletblue: Lazarus
:bulletblue: Ceremonia -> [link]
:bulletblue: Na proch -> [link]
:bulletblue: Jak czarne na bieli -> [link]

...coś mi mówi, że popełniłam niewybaczalną grafomanię. Wrzucam jednak, bo chiałam sprobować innego sposobu narracji i jestem ciekawa, jak to wyszło: jak się czyta, jakie wrażenia?

Ogólnie rzecz biorąc, ten tekst jest czymś w rodzaju prologu do "Na proch"

Jeśli chodzi o chronologię, to rzecz się dzieje na samym początku okupacji Litwy przez Niemców (pod koniec czerwca, w roku 1941), czyli mniej więcej rok przed tym, co ma miejce we wspomnianym wcześniej opowiadaniu.
Teoretycznie miał to być Prus/Lit. Praktycznie, chyba nie wyszło. Z drugiej strony, czy paring musi od razu oznaczać horyzontalny precel? :paranoid:

Jak ktoś znajdzie błąd, niech krzyczy bez krępacji (na pewno przeoczyłam jakieś literówki).
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Axis Powers Hetalia (c) Hidekaz Himaruya
© 2010 - 2024 FallenAnn
Comments29
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
MissCath's avatar
Najpierw soundtrack, który słuchałam podczas czytania tego: [link]
Odgrażałam się, że skomentuję. A to dlatego, że jestem po lekturze książki, która miała całkiem podobną narrację, jak w tym ficu - tj. czas teraźniejszy. Tylko Ty zastosowałaś narrację trzecioosobową, a w "Służących" narracja była w pierwszej osobie. Co jest trudniejsze? Nie wiem, bo porównując to opowiadanie i tę książkę jestem pewna jednego - dana narracja wywołuje zupełnie inny efekt. W "Służących" miało to na celu pokazanie różnych punktów widzenia trzech bohaterek, a narracja w czasie teraźniejszym sprawiała, że było to bardziej dynamiczne. Tutaj natomiast w środku mamy zmianę narracji na powiedziałabym "standardową" - trzecia osoba, czas przeszły. Moim zdaniem ten zabieg może trochę zmylić, ale nie do końca. Tu jest dobry, bo widać w tym momencie takie oddzielenie. To, co jest napisane w czasie teraźniejszym to odczucia Litwy. A ten fragment w środku to główna akcja.
Krótko mówiąc - bardzo ciekawy zabieg i moim zdaniem udany. Bo nie jest łatwo pisać w czasie teraźniejszym, oj nie.
Teraz tytuł: Lazarus kojarzy mi się z biblijnym Łazarzem... I w sumie coś w tym jest, patrząc na to, o czym mówi całość.
Bohaterowie: coraz bardziej przekonuję się do PruLita w takim oto kontekście. I podoba mi się wykreowany Gilbert. Bo mam takie zdanie na jego temat: patrząc na historię Zakonu Krzyżackiego, a później Prus i NRD i do tego wrzucając jego charakter, można wykreować naprawdę świetną postać. Mógłby on przejść wtedy do historii jako jeden z najciekawszych złoczyńców, zwłaszcza, gdy już się rozwinie jego charakter. Tutaj jest ciekawie rozwinięty - jako ten, który daje łaskę, a znając historię, naprawdę jest inaczej - po prostu chce się pozbyć Feliksa raz na zawsze, ale nie brudząc sobie przy tym rąk. I podoba mi się ten tekst:
- Okropnie się paskudzi. Nic z tym nie robiłeś? -> czy mi się wydaje, czy to jest nawiązanie do tego, że Gilbert wcześniej tam miał do czynienia z medycyną, chociażby w Zakonie?
Litwa też jest ciekawy. Nie jest to taki ciota, który nic nie potrafi zrobić. Wprawdzie jest postawiony w kiepskiej sytuacji, bo raczej ciężko odmówić, gdy ktoś proponuje pomoc. Nawet jeśli to ktoś taki, jak Gilbert. Czy ma wyrzuty sumienia? Ciężko tu stwierdzić, ale to jest też dobre.
Co z wad? Praktycznie ode mnie jako grammar nazi nic. Ale jednak narracja w pierwszej osobie jest lepsza do krótszych tekstów. To moje osobiste preferencje, ale po prostu ciężko mi się czyta coś takiego, jest od pewnego momentu męczące. Ale nie wiem, może ktoś preferuje ten sposób narracji.
Ogólnie - kawał dobrego tekstu, ze świetną kreacją Gilberta.